Czas pędzi jak szalony – już za moment nasza… 3. rocznica ślubu! Ten wpis nie będzie jednak ani podsumowaniem, ani wspomnieniem minionych ponad tysiąca (!) dni, ale krótką historią naszej podróży poślubnej.
Bardzo często w wiadomościach i komentarzach pytacie o to, jak zorganizowaliśmy nasz wypad do Kalifornii i na Hawaje, czy to dobra destynacja na tzw. honeymoon, czego się spodziewać, jak się przygotować – mam nadzieję, że tu znajdziecie odpowiedzi ☺

Kiedy pojechać w podróż poślubną?
Zacznę może od tego, że na honeymoon wybraliśmy się nie bezpośrednio po ślubie, ale dwa miesiące później i to był… strategiczny błąd.
Z jednej strony miało to sens, bo chcieliśmy się do podróży nieco lepiej przygotować pod kątem logistycznym (mówiłam już, że uwielbiam planować?). Z drugiej – poweselne emocje już nieco opadły 😉
Dziś wybrałabym się w podróż poślubną bezpośrednio po weselu – może niekoniecznie uciekając o północy, ale maksimum kilka, kilkanaście dni później (chociaż znam takie przypadki i sama byłam na dwóch ślubach, gdzie Para Młoda o północy grzecznie pożegnała się z gośćmi i pojechała na lotnisko, podczas gdy zabawa trwała dalej). Ewentualnie, bezpośrednio po ślubie, żeby skorzystać jeszcze z tych emocji, wybrałabym się na jakiś romantyczny weekend we dwoje do fajnej agro lub wygodnego hotelu w Polsce, a na podróż poślubną z prawdziwego zdarzenia pojechałabym później.
Tymczasem my w sobotę się pobraliśmy, a w poniedziałek oboje byliśmy już w pracy i to było trochę… dziwne, przynajmniej z perspektywy czasu. Także ten temat pozostawiam Wam do rozważenia 😉

Gdzie pojechać w podróż poślubną?
Timing więc może w moim odczuciu nie był do końca udany, za to miejsce które wybraliśmy – DOSKONAŁE.
Długo zastanawialiśmy się, gdzie pojechać w podróż poślubną. Azja odpadała, bo jeszcze nie sezon (był wrzesień). Europa wydawała się nam zbyt zwyczajna – czulibyśmy się jak na normalnych wakacjach. Mogliśmy oczywiście polecieć do Grecji, zarezerwować wyjątkowo luksusowy hotel i pokój z widokiem, i w ten sposób nadać nieco więcej romantycznego smaczku europejskim wakacjom, ale nie zależało nam jakoś szczególnie na luksusach. Woleliśmy piękne miejsce i… koniecznie daleko! 😉
Gdy przyszło do rozmowy o tym, gdzie pojechać w podróż poślubną, okazało się, że mi się marzy rajska plaża, romantyczne spacery i może też nurkowanie (żeby nie było zbyt mdło), a mój mąż woli nieco bardziej intensywny wypad.
Karol zaproponował road trip po Kalifornii i okolicach.
Z marszu się zgodziłam, bo kocham Stany, a Kalifornia była od zawsze moim marzeniem. Już widziałam siebie w jakimś wypasionym kabriolecie lub low riderze, sunącą po Los Angeles i płaskich jak deska drogach, które ciągną się aż za horyzont. San Francisco, Los Angeles, Vegas, parki narodowe – to wszystko brzmiało genialnie. ALE wciąż brakowało mi w tym prawdziwie rajskiego pierwiastka (a umówmy się – plaża w Los Angeles jest piękna, ale do kategorii RAJSKA się jednak nie zalicza).
„To może Hawaje?“ – zaproponował Karol.
„Hawaje? No co Ty…“ – odpowiedziałam praktycznie z automatu.
Hawaje zawsze wydawały mi się, chociaż dalekie i egzotyczne, to jednak … nieco sztampowe. A już podróż poślubna na Hawaje? Ale banał!
Broniąc się przed konwencjonalnością zaproponowałam, aby z Kalifornii polecieć na Polinezję Francuską lub Palau. Okazało się, że nie tylko jest tam szalenie daleko, ale też szalenie nas nie stać 🙂
„Dawaj na Hawaje! Z Kalifornii jest niedaleko, aż żal nie polecieć!“ – Karol nie przestawał mnie namawiać i w końcu dopiął swego. Ale i tak nie byłam z tego planu do końca zadowolona.
I wiecie, co dzisiaj myślę?
Że chyba coś mi wtedy mocno siadło na głowę. Bo krótko po tym, jak przylecieliśmy na miejsce wiedziałam już, że byłabym skończoną wariatką, gdybym tam nie pojechała.
Bo Hawaje to zjawiskowa, monumentalna wręcz przyroda – ciągnące się kilometrami złote plaże, wysokie fale, zieleń w tysiącach odcieni. Do tego pyszne jedzenie i coś wyjątkowego w powietrzu, co trudno nawet opisać. Jedyne, czego dziś żałuję, to że nie pojechałam tam na dłużej!

Podróż poślubna na Hawaje
Nasz pobyt na Hawajach był częścią większego, 3-tygodniowego road tripu po Kalifornii i okolicach, o którym więcej przeczytacie tutaj.
Z Polski dolecieliśmy liniami Lufthansa do Los Angeles. Bardzo dobrze wspominam tą podróż – to był chyba nasz najwygodniejszy długodystansowy lot. Lufthansa daje z resztą bardzo duże możliwości do podróżowania po USA. Ich siatka połączeń jest dość rozbudowana jeżeli chodzi o Stany – z Polski dolecicie nie tylko do Kalifornii (Los Angeles, San Francisco, San Jose), ale również do mnóstwa innych miast, od Nowego Jorku, przez Chicago i Miami po Seattle i Boston. Więcej szczegółów tutaj.
Spędziliśmy kilka dni w Los Angeles, ale plan był taki, żeby poza dużymi miastami zwiedzić też okolicę. Dlatego w LA wypożyczyliśmy auto (więcej o tym w tym wpisie) i przez kilkanaście dni zobaczyliśmy nie tylko Los Angeles, ale też Las Vegas, Wielki Kanion, Narodowy Park Yosemite, Park Sekwoi i San Francisco (żeby poczytać więcej o konkretnym miejscu, po prostu kliknijcie w jego nazwę – żeby ułatwić Wam sprawę, zlinkowałam je z artykułami na blogu). A po drodze zwiedziliśmy mnóstwo małych, typowo amerykańskich miasteczek – takich z leniwym klimatem, koncertami country na świeżym powietrzu, motelami jak z kryminałów i lokalnymi diners z kanapami z czerwonego skaju i czarną kawą, nalewaną z wielkiego dzbanka przez żujące gumę kelnerki.
Hawaje były natomiast wisienką na torcie – swojego rodzaju nagrodą i długo wyczekiwanym odpoczynkiem po bardzo jednak intensywnym czasie, który spędziliśmy w drodze, codziennie śpiąc codziennie w innym motelu.


Którą wyspę wybrać i ile czasu spędzić na Hawajach?
Hawaje to archipelag kilku wysp i bardzo trudno zdecydować się na jedną konkretną. Jeżeli macie czas, polecam Wam zostać tam jak najdłużej i zobaczyć każdą z wysp. My tego czasu zbyt wiele nie mieliśmy – byliśmy ograniczeni 3-tygodniowym urlopem z pracy. Wcześniej jeździliśmy też po Kalifornii i okolicach, i Hawaje miały być tylko częścią większej podróży.
Dlatego finalnie zdecydowaliśmy się na Oahu, bo tylko tam były bezpośrednie loty z San Francisco oraz Los Angeles. Korciło nas Maui, jednak wyliczyliśmy, że na Hawaje mamy tylko 5-6 dni, więc woleliśmy uniknąć kolejnych przesiadek i straty czasu.

Oahu: Honolulu vs. reszta świata
Jak wspominałam, zanim tam pojechałam sądziłam, że Hawaje są nie tylko przereklamowane, ale też dość oklepane, jeżeli chodzi o podróż poślubną. Amerykańskie filmy i seriale karmiły mnie chyba ujęciami wielkich resortów, a w nich dziesiątek identycznych par, identycznie się uśmiechających, w identycznych ubraniach w hawajskie motywy i z naszyjnikami z kwiatów na szyjach.
Okazało się jednak, że prawdziwy obraz Hawajów jest totalnie inny niż to, co miałam zakodowane w głowie. Jest dziko, jest rajsko, jest spokojnie.
Na bazę wypadową wybraliśmy Honolulu – największe miasto Oahu (więcej o tym, gdzie spać na Oahu znajdziecie w TYM wpisie). I powiem Wam, że samo Honolulu faktycznie było trochę jak z filmów.
Wielkie hotele (i bardzo niewiele z nich wychodzących na plażę), mnóstwo ludzi, a rajska plaża Waikiki (już sama nazwa brzmi jak obietnica!) to wąski i zdecydowanie przeludniony kawałek piasku, otoczony nieszczególnie krystaliczną wodą. Wszyscy chodzą w naszyjnikach ze sztucznych kwiatów, bo takich z prawdziwych już nikt nie sprzedaje. Do tego na każdym kroku samochody, knajpy, ekskluzywne butiki (swoją drogą, do dziś nie rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie jadą na egzotyczne wakacje, a potem zamiast korzystać z piękna tego miejsca, ganiają od Louis Vuitton do Gucci, od Gucci do Apple, skoro mają to wszystko tam, skąd przyjechali).
Mimo to, Honolulu ma jakiś swój wyjątkowy klimat, gdy dzisiaj o tym myślę. Nie jest może małą, rajską mieścinką, której człowiek się spodziewa, słysząc „Honolulu“ i „Waikiki“. Nie ma pięknej wody i szerokiej plaży. Jest drogie i przeludnione, głównie turystami z Japonii. Ale wieczorami na głównej promenadzie obok latarni palą się pochodnie, gdzieś obok odbywa się kameralny pokaz tańca hula-hula, a z zatłoczonej Waikiki rozciąga się przepiękny widok na zielone wzgórze Diamond Head.
I poza tym, Honolulu na Oahu jest zdecydowanie najlepszą bazą wypadową pod kątem stosunku jakości do ceny a także opcji jedzeniowych. Poza Honolulu są oczywiście hotele, ale w nich najczęściej jesteście co wieczór zdani wyłącznie na jedzenie hotelowe, bo wokół nic nie ma. A nawet jeśli znajdziecie jakieś pojedyncze surferskie budki z pysznymi krewetkami czy obłędnym poke, to zamykają się one wraz z zachodem słońca.
My po rozmowie z kilkoma znajomymi osobami, które były na Hawajach i dokładnym przejrzeniu różnych blogów oraz stron z hotelami i mieszkaniami, postanowiliśmy spać właśnie w Honolulu. Wybraliśmy zdecydowanie najdroższy hotel (dokładnie TEN) podczas całego naszego road tripa, ale hello, honeymoon ma się raz, czyż nie? Był więc piękny pokój, widok na ocean, 4 gwiazdki, od plaży dzieliła nas tylko ulica – bez nie wiadomo jakich luksusów, ale wszystko się zgadzało 🙂
Ale codziennie stamtąd uciekaliśmy. Każdego ranka wsiadaliśmy w auto i jechaliśmy odkrywać wyspę. I wiecie co? Okazało się, że wystarczyło wyjechać kilka kilometrów za Honolulu, by znaleźć się w środku Jurassic Park. I że większość turystów przylatujących na Oahu siedzi jednak w Honolulu, bo w wielu miejscach byliśmy … jedynymi gośćmi.

O tym, co dokładnie warto zobaczyć na Oahu przeczytacie w TYM wpisie.
Jednak ogólna rada jest taka: nie słuchajcie przewodników i szukajcie „własnych“ miejsc. Zobaczcie oczywiście „topowe“ atrakcje, ale eksplorujcie wyspę totalnie po swojemu i szukajcie własnych, ukrytych perełek, bo na Oahu do zobaczenia jest o wiele więcej niż zatłoczone Honolulu, oklepana plaża Waikiki czy okupowane przez turystów Pearl Harbour. Zresztą, to dotyczy nie tylko Hawajów, ale całych Stanów.
My w ten sposób odkryliśmy zachodnie wybrzeże Oahu. W przewodnikach, nawet tych dużych i bardzo cenionych pisano, że jest tam niebezpiecznie. Że „grasują“ bezdomni, że niewiele trzeba żeby zostać okradzionym. Ale ponieważ mieliśmy czas i też ochotę zderzyć słowo pisane z rzeczywistością, jednego dnia pojechaliśmy zobaczyć, jak jest naprawdę.
Na miejscu czekały na nas puste, ale TOTALNIE puste plaże z obłędnym piaskiem i wysokimi falami. Zero poczucia jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Często nie tylko nie było żadnych bezdomnych, ale też żadnych ludzi – czasami grupki dzieciaków stawiających swoje pierwsze kroki na deskach surfingowych lub bodyboardach. Raz faktycznie widzieliśmy niedaleko plaży jakichś biwakowiczów, ale nie jestem przekonana, czy byli to bezdomni, czy po prostu turyści, którzy rozstawili się na nocleg z najlepszym widokiem świata 😉

Czy Hawaje to dobry wybór na podróż poślubną?
Hawaje to według mnie świetny pomysł na honeymoon. Zjawiskowa przyroda, przepiękne plaże, wyjątkowy klimat, sporo miejsc do zobaczenia – ale takiego na luzie. Do tego pyszne jedzenie – obłędne krewetki, świetne poke, multikolorowe smoothie bowls. Serio – jedyne, czego żałuję, to że nie zostaliśmy tam dużo dłużej! Ale obiecaliśmy sobie, że kiedyś tam wrócimy na co najmniej miesiąc i zobaczymy wszystkie wyspy. A gdy byliśmy na miejscu codziennie fantazjowaliśmy o tym, jakby to było się tam przeprowadzić na stałe 🙂

Wracając do podróży poślubnej – idealnie jest też połączyć Hawaje z takim roadtripem po Kalifornii, jaki zrobiliśmy my. Wówczas osiągacie idealny balans, czyli trochę zwiedzania i trochę relaksu.
Na pewno fajnie jest zobaczyć duże miasta – przejść się Golden Gate Bridge w San Francisco i poszukać najlepszego widoku na napis Hollywood w Los Angeles, ale naprawdę warto spróbować odkryć więcej niż “topowe atrakcje”, bo ten region ma szalenie dużo do zaoferowania.

Taki road trip jest też świetną okazją do zebrania wielu ciekawych, pierwszych małżeńskich historii i wspomnień, których na rajskich wakacjach na all inclusive podejrzewam, że jednak będziecie mieć dużo mniej.
My do dziś z uśmiechem na ustach wspominamy jazdę autem po San Francisco (podczas jazdy ich stromymi ulicami z nerwów pociły mi się dłonie!), dziwne przydrożne motele, w których przychodziło nam spać, przegraną w Las Vegas, krótkie power-napy na trasie w aucie, śniadanie z widokiem na Wielki Kanion czy też pierwszą małżeńską kłótnię w San Francisco (wydaje mi się, że poszło o to, czy jedziemy do Napa Valley czy odpoczywamy, ale już nie pamiętam!).
Jeżeli macie pytania odnośnie naszego honeymoon, dajcie znać w komentarzu! I koniecznie podzielcie się swoimi planami lub tym, gdzie byliście na Waszej podróży poślubnej! 🙂
Partnerem wpisu jest Lufthansa, która dzięki szerokiej siatce połączeń, zachęca do odkrywania USA (również poza samymi dużymi miastami!). Ofertę możecie sprawdzić tu: https://www.lufthansa.com/pl/pl/loty/kraj/stany+zjednoczone
My również planujemy podróż poślubną na Hawajach. Czeka nas niesamowity wypoczynek i to już za rok!
Ale super 🙂 Już zazdroszczę!
Taki road trip po Kalifornii to niesamowite doświadczenie, Ameryka jest przepięknym miejscem i jeśli decydujemy się na podróż w tamte rejony to właśnie najlepiej na taką objazdówkę, żeby zobaczyć jak najwięcej.
Czy bilety na Hawaje kupowaliście na miejscu już w USA czy wcześniej przed wylotem?